Miasto utraconych miłości

Data:

Dwa splecione objęciem ciała. Nagość widocznych ramion obsypuje proch. Klatkę później: już magicznie skrzący się pył, pod którym silny uścisk zmniejsza ostatki przestrzeni wolnej od miłości. Ona – francuska aktorka, która w Japonii kręci międzynarodowy film o pokoju. On – japoński architekt. Ich dwoje uwikłanych w przelotny romans na tle historycznego symbolu i wspomnieniu wielkiej tragedii Hiroszimy. Alain Resnais w nurcie francuskiej Nowej Fali odszedł od pierwotnego pomysłu nakręcenia filmu dokumentalnego o szóstym sierpnia tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku i zadziwił publiczność w Cannes kontrowersyjnym scaleniem historycznej tragedii z wątkami miłosnymi. Kochanków połączyło nie tylko aktualne miejsce pobytu – Hiroszima, ale i wielka strata. Ona – podczas drugiej wojny światowej zakochana w niemieckim żołnierzu straciła pierwszą miłość i okryła się hańbą. On – niewiele starszy od Niej stracił rodzinę przez śmierć niesioną Little Boyem. Naprzeciw siebie po kilkunastu latach w jednym barze siedzą dwa serca z niewymazanymi śladami kompletnie innego odcienia tej samej, utraconej miłości.

Po 14. latach od katastrofy, w 1959 roku, kiedy temat Hiroszimy i Nagasaki był jeszcze świeży, Resnais pokazał w „Hiroszimie (…)”, że pięciocyfrowe liczby umarłych to nie tylko statystyka. Na podstawie kontrastu dwóch osobistych tragedii zmienił znaczenie owego wydarzenia dla każdej jednostki: dla Niej – w letni paryski dzień Hiroszima oznaczała koniec wojny, dla Niego – utratę bliskich i wielki krzyk rozpaczy miasta. „Nic nie widziałaś w Hiroszimie” powtarzał enigmatycznie bohater na początku filmu, kiedy Ona, bezimienna znajdowała się w retrospekcyjnej podróży do zakamarków własnej pamięci. Pod postacią krótkich dialogów francuskiej pisarki, Marguerite Duras, przejmujących cięć montażowych ukazujących skutki wybuchu bomby i stale towarzyszącej narracji subiektywnej, w tych kilku minutach zawarta jest wielka poetyckość filmu, która po kilkudziesięciu latach od premiery nadal zachwyca, podobnie jak uczuciowość całości.

Miasto ruin jednak odrodziło się, przystosowało do codzienności i starało zapomnieć wyrządzone krzywdy tak, jak czyniła to para kochanków. W żadnym z wymienionych przypadków czas nie wyleczył ran, zostawiając jedynie strup zakrywający poszarpane krawędzi rany. Wskrzeszanie owych nostalgicznych myśli boli, czego dowód dała roztrzęsiona i rozemocjonowana Emmanuelle Riva, która, patrząc prosto w ciepłe i pełne zaufania oczy Eiji Okady, krzyczała i szeptała bólem, dając popis swoich zdolności aktorskich. Oprócz bliskości fizycznej bardziej uwydatniona i hipnotyzująca jest między ekranowymi partnerami więź umysłowa, która stale się rozciąga zacieśniając aurę intymności. Resnais udowadnia, że obnażanie przed kimś swoich myśli i ciążącego na barkach bólu, to największe i najbardziej intymne zbliżenie człowieka.

W czarno-białej rzeczywistości Hiroszimy, gdzieś między zdjęciowymi kontrastami i balansami dwóch barw kryją się dwie postacie. Ona – Nevers we Francji, symbol strachu zapomnienia miłości. On – Hiroszima, cicha rozpacz. Końcówka wojny. Strzał. Krzyk. Cichy świst spadającej bomby, a później białe światło i czarny deszcz. Skąd mogłam wiedzieć, że to miasto zostało stworzone do miłości? Do codziennej miłości dla drugiego człowieka? Alain Resnais tak jakby zgłosił veto dla wojen wznosząc ponad głowę swój skromny apel poprzez dużą Victorię, nazwaną przez niego po prostu „Hiroszimą, moją miłością”.